środa, 5 listopada 2014

#6 FLASHBACK

And all the world will read you 
Alice 
          - If you had your gun, would you shoot it at the sky? Why? To see where it would fall, oh, will you come down at all? If you had your gun, would you shoot it at the sky? Why? To see where your bullet would fall, oh, will you come down at all? This is your heart, can you feel it? Pumps through your veins, can you feel it? This is your racing heart, can you feel it? Pumps through your veins, can you feel it? Can you feel it? 
Palce Dan'a kończyły przechadzkę po klawiszach, a ja zbierałam szczękę z podłogi. Musiałam robić to naprawdę długo, bo ten nieśmiały przygłup zabrał głos (tak, on naprawdę zrobił to pierwszy!!!).
- Bardzo było źle? - zapytał przygryzając wargę, wciąż pochylony nad keyboardem. Włosy zasłaniały mu większą część czoła kiedy tak spuszczał głowę, co było mu na rękę, bo dzięki temu nie musiał patrzeć mi w oczy, a on naprawdę nie lubił patrzeć ludziom w oczy. 
Tym się różniliśmy - on nie lubił patrzeć ludziom w oczy, ale kiedy to robił sprawiał, że tonęło się w błękicie Smithowskich tęczówek jak w oceanie. Ja natomiast nie potrafiłam patrzeć ludziom w oczy. Po niecałej sekundzie po prostu musiałam odwrócić wzrok, co naprawdę bardzo utrudniało kontakt ze społeczeństwem. Pewnie pół szkoły myśli, że mam zeza. Cóż. 
- Talent Ci wypływa uszami - stwierdziłam. Chłopak zaśmiał się i zaczął- No nie przesadzaj...
- Nie, naprawdę! - przerwałam mu. - Danny, masz cholerny talent! To znaczy, wciąż nie wierzę, że masz aż takiego fioła na punkcie Twin Peaks, żeby napisać piosenkę o Laurze, ale, o matko, to było tak fantastyczne, że żałuję, że tego nie nagrałam. Wysłałabym Cię do telewizji i została miliarderką.
- Wiem, że mówisz tak, żeby mi było miło - zaczął. 
- Chyba żartujesz, pacanie. Ja miałabym chcieć Twojej przyjemności? Nie w tym życiu. Weź w ogóle spadaj dryblasie, idź prostować banany - paplałam, udając małą dziewczynkę próbującą obrażać starszego brata. Po chwili dodałam z uśmiechem - Jesteś po prostu bardzo utalentowanym pajacem, pajacu - i szturchnęłam go lekko w ramię. Oboje się zaśmialiśmy.
- Dzięki, maluchu - powiedział mój przyjaciel.
- Ej, stop. To, że napisałeś piosenkę o świetnym tekście nie daje Ci jeszcze przywileju maltretowania mnie tym epitetem, ok? Niestety nie wszyscy mogą mieć dwa metry wzrostu. 
- Przepraszam, maluchu - Campbell nie dawał za wygraną. Zaśmialiśmy się, ale on nie śmiał się szczerze. Miał smutne oczy. Boże, on naprawdę myślał, że właśnie pozbawił mnie słuchu.
- Danny, uwierz mi. Widzę, że nie wierzysz. Znam Cię całe życie i widzę, że nie wierzysz w swój talent, a powinieneś. Powiem Ci więcej, Twoja muzyka kiedyś dotrze do bardzo wielu serc. Radia, sterea, słuchawki i głośniki będą tonąć w Twojej muzyce. Ludzie będą słuchać historii spisanych w Twoich piosenkach. I cały świat będzie czytał Twoje teksty, poznawał jakąś część Ciebie schowaną w każdym utworze. Nie masz się czego wstydzić, ej - powiedziałam, klepiąc go po ramieniu gdy schylał głowę. - Pamiętasz co mówiłeś przed moim pierwszym występem? 
- Że masz się nie stresować, że Ci coś nie wyjdzie, bo jesteś najlepsza i jeśli Ty to będziesz wiedzieć, to wszyscy inni też. 
- Dokładnie Dan, a teraz powiedz tę drugą część sobie.
- Ale ja nie jestem tancerką jazzową - rzucił sarkastycznie.
- A ja nie jestem pianistką ani wokalistką. Za to Ty jesteś tymi dwoma w jednym, skubańcu - powiedziałam i zaśmialiśmy się.
- Słuchaj Campbell, mamy dopiero piętnaście lat, całe życie przed nami. Jeśli teraz nie wierzysz w swoje umiejętności to sorry ale najwyższa pora zacząć, bo lada moment trafisz do jakiegoś zespołu, czego jestem w stu procentach pewna, będziecie grać dla milionów ludzi na całej Ziemi i jak sobie poradzisz nie wierząc w siebie, hm?
- No nijak.
- Więc "zbierz się do kupy stary i jedziesz z koksem" - powiedziałam naśladując gruby głos jego kolegi, przybierając przy tym bardzo nieinteligentny wyraz twarzy, co rozśmieszyło szatyna do rozpuku.
A potem cały wieczór oglądaliśmy filmy Davida Lyncha.

___________________________________________________________
Aaaaaaaaaaaaaaaaaa
Nie zgadniecie co sie stało
Wybiło 900 wyświetleń!!!! Jdjvjdjvfjfjfjfjfjgjgjfjfjf 😍😍😍😍
Dziękuje każdemu kto czyta tego bloga i obiecuje ze następny rozdział dodam w najbliższych dniach (zapalenie krtani znowu, ughh)
Odpisze na wszystkie zaległe  komentarze jak tylko uda mi sie ogarnąć kompa (napisałam cały rozdział na tablecie, maaatko)
Dzięki jeszcze raz!!! <3

sobota, 25 października 2014

#5

DotegorozdziałuniepasujechybażadnapiosenkaBastille,przepraszam
Alice
          Szłam zanieść papiery na uniwerek gdy nagle zaczepiłam o coś ramieniem. Nie, chwila, to moje ramię o coś zaczepiło. Konkretnie o czyjąś rękę.
Ktoś mnie szarpnął za ramię. Czy to ten moment kiedy gwałciciel napotyka swoją przyszłą ofiarę, a ona zaczyna uciekać?
- Alice Winters - stwierdził mój oprawca. W sumie miał seksowny głos więc może moja śmierć nie będzie taka obrzydliwa. Twarzy tragicznej też nie miał. Hmm.
- A pan to... - zaczęłam.
- No stara, nie udawaj że mnie nie pamiętasz! - krzyknął facet (a może raczej chłopak) i rozpromienił się. Wiedziałam, że nie ma złych zamiarów. On nawet nie wyglądał na gwałciciela.
- Przykro mi, ale nie... - odpowiedziałam. Mój rozmówca odchrząknął, ukłonił się, powiedział - Vince Carlton - i... o matko, pocałował moją dłoń jak gentlemani w dawnych czasach. - Chodziłem z Tobą do liceum - dodał. No jasne, teraz go poznałam. Ulizana fryzura, garnitur, pantofle i walizka w ręce. Vince Carlton, najlepiej zapowiadający się businessman wszech czasów - nawet jeśli dopiero w tym roku miał zacząć studia. Skończył liceum rok później niż ja, co wcale nie powstrzymywało go od zarywania do koleżanki ze starszej klasy. Prawdę mówiąc, miałam nadzieję że już mu przeszło.
- Wyglądasz lepiej niż kiedykolwiek, Alice - powiedział. Jednak mu nie przeszło. Cholera.
- Na pewno. Co tu robisz, Vince? - zapytałam chłopaka.
- Składam papiery na uniwerek, of course. Powinienem raczej zapytać co TY robisz tu, w Londynie. W całej szkole nauczyciele gadali o tym jak to są dumni z uczennicy, która dostała się na taki dobry uniwersytet za granicą. Nie powinnaś być w Hiszpanii?
- Wróciłam, yyy no wiesz, na wakacje, nie? - odpowiedziałam. Carlton spojrzał na mnie od stóp do głów, zatrzymując wzrok na niesionej przeze mnie teczce. Ale wpadłam.
- A w tej teczce pewnie niesiesz listę zakupów? - zapytał sarkastycznie.
- No dobra masz mnie, przeprowadzam się na stare śmieci i składam papiery na uniwerek. Tyle informacji Ci wystarczy?
- Wolałbym wiedzieć o Tobie więcej, ale od czterech lat znam tylko Twój ulubiony zespół, kolor, potrawę, napój, miejsce zamieszkania, kod pocztowy, konto w banku, numer buta... Powód przeprowadzki chyba nie jest jeszcze informacją dla mnie.
- ... ZNASZ MÓJ NUMER BUTA? - zapytałam zszokowana.
***
          Na szczęście opuściłam uniwersytet szybciej niż Vince. Profilaktycznie jednak podbiegłam kawałek drogi, żeby uniknąć ewentualnego kolejnego zasypania pytaniami, komplementami i Bóg wie czym jeszcze. Poczułam krople wody na twarzy i przeklęłam londyńską pogodę. Założyłam dzisiaj płaszcz bez kaptura. Musiałam być bardzo niewyspana, sprawdzając pogodę przed wyjściem.
W kilka minut później zaczęło porządnie lać - i mówię to ja, przebywająca w Anglii 24 godziny na dobę. Trzęsłam się jak galaretka. 
Skarciłam się za tę myśl, bo aż zaburczało mi w brzuchu. Cholerny budżet studenta. Większość pieniędzy wydałam na noclegi w motelu. Chyba czas powiedzieć rodzicom, że wróciłam, ścierpieć kilka awantur ale przynajmniej mieć codziennie śniadanie, obiad, kolację i nawet przekąski. 
Porzucając rozmyślania o jedzeniu, wbiegłam pod daszek - jeden z tych, które montuje się np. nad wejściami do barów usytuowanych na parterach budynków mieszkalnych. Oparłam się o ścianę i poleciałam do tyłu. Ściana okazała się drzwiami. Dobra wiadomość była taka, że się nie przewróciłam. Zła wiadomość - właśnie dosłownie poleciałam na Vince'a Carlton'a. 
- Alice! Dlaczego tak szybko uciekłaś? Już się martwiłem, że więcej z Tobą nie pogadam, ale spadłaś mi z nieba... Chociaż w sumie to chyba z chmury, bo jesteś mokra jak pies. Chcesz kawy? - Już miałam odmawiać, kiedy dodał - Ja stawiam. 
Nie trzeba mnie było dłużej namawiać. Nie to, że lubiłam żerować na innych, ale kurczę - nie wyspałam się i przemokłam do suchej nitki, a gość proponował darmową kawę. Kto normalny by odmówił? 
Jako, że Vince wiedział o mnie prawdopodobnie więcej niż ja sama, zamówił mi najlepszą na świecie mochę, i to dużą mochę. Naprawdę aż tak było po mnie widać zmęczenie? 
- Mamy kawę, więc możesz zacząć opowiadać - powiedział, kiedy usiedliśmy przy stoliku pod oknem. 
- Nie ma o czym - odpowiedziałam, kiedy on pociągnął łyk swojej latte. 
- Jak to nie? 
- A jest?
- A nie ma?
- No nie ma.
- Jest. Możesz na przykład opowiedzieć jak Ci minął ten rok w Hiszpanii. 
Mógł nie zadawać tego pytania. 
- Fantastycznie - odpowiedziałam i zaczęłam opowiadać jakąś historyjkę wymyśloną na biegu. Nie chciałam być niemową - w końcu dostałam darmową kawę. Wypicie dużej kawy wymaga przecież chwili czasu, a nie chciałam przesiedzieć tam w ciszy patrząc na przemian na Vince'a i za okno. Mówiłam coś o pogodzie, plaży, słońcu sratatata. Zmyślałam, a Carlton wydawał się być zadowolony tym, co słyszał. 
W pewnym momencie za oknem zobaczyłam wysokiego chłopaka, który rozdawał ulotki każdemu napotkanemu przechodniowi. Nie był "rozdawaczem" ulotek zatrudnionym przez jakąś firmę - rozdawał kartki, które ktoś wcześniej ręcznie wypisał. Wyglądał na bardzo zdeterminowanego. Aż smutno było widzieć, jak te ulotki rozmiękają na deszczu. Spojrzałam na Vince'a, który był w trakcie pasjonującej opowieści o swoim ostatnim roku w liceum, a gdy odwróciłam wzrok z powrotem w stronę okna, chłopaka z ulotkami już tam nie było. Chwilę później ktoś wszedł do kawiarni i bez pardonu głośno zapytał, czy jest tu jakiś człowiek zainteresowany dołączeniem do zespołu jako wokalista bądź klawiszowiec. Przeprosiłam Vince'a, porwałam ulotkę od tego chłopaka i niewiele myśląc, wybiegłam na deszcz. 
Zdyszana i zmoczona, w końcu dotarłam do mieszkania Dan'a. 
______________________________________________________________________
Mam nadzieję, że nie macie nic przeciwko rozdziałom o takiej długości, ale jeśli nawet to obiecuję, że po zapychaczach będzie się działo i jest na co czekać. :D 
Dziękuję wszystkim za komentarze - nie macie pojęcia, jak miło jest wiedzieć, że ktoś jednak czyta wasze wypociny w internetach ^^ 
~A

piątek, 17 października 2014

#4

How am I gonna get myself back home? 
Alice
          Zawsze były takie momenty w moim życiu, kiedy musiała spaść na mnie fala pesymizmu i przez kilka dni zwyczajnie wpadałam w doła. Nie chciałam, żeby ktokolwiek mnie z niego wyciągał, zawsze jakoś samo mi przechodziło. Słuchałam smutnych piosenek, nie zakładałam kaptura kiedy zaczynało padać, siedziałam godzinami w parku tępo patrząc w przestrzeń i było mi z tym dobrze. Wiedziałam, że te wydarzenia muszą mieć miejsce i musi przez chwilę być beznadziejnie żeby potem mogło znów być okay. 
Przechadzałam się więc ulicami Londynu całkowicie odcięta od świata przez słuchawki. Przy akompaniamencie melancholijnego głosu Keaton'a Henson'a szłam po prostu przed siebie. Moje oczy przeciekały jak nasączona zbyt dużą ilością wody gąbka ale przynajmniej nie szlochałam już tak jak wczorajszej nocy. 
Nie wiedziałam co myśleć. Miałam nadzieję, że wyżalenie się Danowi w jakiś magiczny sposób uwolni mnie od ciężaru ostatnich wydarzeń, ale oczywiście tak się nie stało. Bo dlaczego cokolwiek kiedykolwiek miałoby iść po mojej myśli? 
Jakby tego było mało, bałam się wracać do domu. Matka na pewno zrobiłaby mi awanturę życia pod hasłem: "A nie mówiłam?", zamknęła w czterech ścianach, zamontowała kraty w oknach i pewnie załatwiła indywidualne nauczanie żeby mieć nade mną pełną kontrolę. Wstydziłam się tam pojechać i przyznać, że miała rację.
W takim stanie nie miałam prawa znaleźć jakiegoś racjonalnego wyjścia z sytuacji, ale za to znalazłam wejście do baru.
Kij z budżetem studenta. Chcę się napić.
Poprosiłam barmana o najtańszego drinka, jakiego znalazłam w menu, i zagłębiłam się w rozmyślaniach o Fernandzie.
***
Dan
          Leżałem na sofie z notesem i długopisem, a w moje głowie kłębiło się mnóstwo słów. Powrót Alice przełamał moją zapaść twórczą. Przelewałem na papier moje myśli. A myślałem cały czas o tej drobnej szatynce i o tym dupku, który zabawił się jej uczuciami.
- All you want is someone onto whom you can cling, your mother warned of strangers and the dangers they may bring... - zacząłem szeptać do samego siebie, a potem szybko zapisywałem.
-  Your dreams and memories are blurring into one, the seams which hold the waking world have slowly come undone... 
You'll come undone... 
Rzuciłem notes na stół i pobiegłem do fortepianu.
          Nawet nie zauważyłem kiedy się ściemniło. Z muzycznego transu wyrwał mnie dźwięk smsa. Sięgnąłem po telefon.
Od: Alice
Wpuścisz mnie? 

Nie zakładając nawet butów wypadłem z mieszkania i zbiegłem po schodach. Za drzwiami bloku stała moja przyjaciółka. Ubrana na czarno, jak zwykle. 
- Czarownica wraca z sabatu? - rzuciłem, kiedy weszła na klatkę. Uśmiechnęła się i przytuliła mnie na powitanie. 
- Kto jak kto, ale Ty nie powinieneś wypowiadać się na temat mojego ubierania się na czarno, panie all black outfit of the day - odpowiedziała, patrząc na moją klatkę piersiową. Zaintrygowany przejrzałem się w lustrze na ścianie korytarza. Ach, faktycznie. Miałem dzisiaj mój ulubiony czarny t-shirt z napisem I KILLED LAURA PALMER, czarne spodnie i czarne conversy. No tak. 
Weszliśmy do mieszkania i zapytałem Alice czemu wpadła. 
- Pamiętasz jak chciałeś obejrzeć ze mną Twin Peaks? - zapytała. Oczywiście, że pamiętałem. Od gimnazjum chciałem obejrzeć z nią mój ulubiony serial, nawet jeśli znałem go już na pamięć. 
- Jasne. 
- Skoro masz nawet na sobie fanowską koszulkę, co powiesz na nocny maraton? 
- Kochana, tego jest 30 odcinków. Plus film. 
- No dobra, ale pierwszy sezon chyba zdążymy obejrzeć w jedną noc? - zapytała z nutą nadziei i nutą obawy w głosie. Nie chciała jeszcze wracać do domu. 
- Zdążymy, siadaj. Pójdę po płyty - odpowiedziałem po chwili ciszy. Dobrze wiedziałem, że nie wyrobimy się w jedną noc. Nie chciałem jednak skazywać tej biednej dziewczyny na nocowanie w jakimś starym motelu, gdzie opłata za jeden nocleg i tak bardzo naruszyłaby jej budżet. Wiedziałem też, że prawdopodobnie w połowie sezonu szatynka zaśnie, ale, cholera, znamy się od piaskownicy. Może u mnie zostać do kiedy chce. 
Tak jak podejrzewałem, ok. 1:30 nad ranem Alice poległa. Przeniosłem ją na łóżko i przykryłem kocem, a sam wróciłem do fortepianu. Mój wzrok padł na płytę z nagranymi odcinkami Twin Peaks. Przed oczami stanął mi obraz Laury Palmer. Złapałem długopis i zacząłem pisać.
Walking out into the dark 
Cutting out a different path 
Led by your beating heart
All the people of the town
Cast their eyes right to the ground
In matters of the heart
The night was all you had
You ran into the night from all you had
Found yourself a path upon the ground
You ran into the night, you can't be found...

_____________________________________________________________
Przepraszam, że tak krótko, ale nie macie pojęcia jak ciężko mi było napisać ten rozdział. Mam zaplanowane multum rozdziałów i w niektórych miejscach dziury, które trzeba będzie czymś zapełnić, i to coś jest właśnie zapełnieniem takiej dziury. 
Przepraszam też, że tak długo nic tutaj nie było. Na swoją obronę mam to, że rozkładałam akcję na całego fanfica, nauka pozbawiła mnie wolnego czasu i piszę dopiero teraz, bo mam zapalenie krtani i kilka wolnych dni. 
Jako rekompensatę postaram się szybciej dodać następną część :) 
Lecę oglądać Twin Peaks! 

piątek, 26 września 2014

#3

Don't talk to strangers & don't walk into danger
Alice
          Po wejściu do domu uświadomiłam sobie, że całą drogę powstrzymywałam łzy. Całą drogę z Bournemouth, całą drogę z lotniska do mieszkania Dan'a, całą drogę z Hiszpanii do Londynu. Miałam dosyć, potrzebowałam się wypłakać. Ale nie mogłam. Nie mogłam dopuścić do tego, żeby Dan dowiedział się dlaczego tak naprawdę wyjechałam, i że wyjechałam na stałe. 
Tyle spraw miałam do rozwiązania. Nie mogłam przecież zostać u niego na wieki, musiałam wrócić w końcu do domu. Powiedziałam, że przenocuję u niego tylko kilka dni, więc kończył mi się czas. 
Nie miałam gdzie wracać, dokąd pójść. 
Dan powiedział, że idzie pod prysznic, więc miałam chwilę dla siebie. Weszłam do salonu i usiadłam na kanapie. Oparłam łokcie na kolanach i schowałam twarz w dłoniach. Kiedy usłyszałam dźwięk zamykanych drzwi, pozwoliłam spłynąć pierwszej łzie, a potem drugiej, trzeciej i kolejnym kilkunastu. Później przestałam je liczyć. Nie szlochałam, nie chciałam żeby Dan mnie usłyszał. Nawet jeśli już stał pod prysznicem, powstrzymywałam szloch. Zawsze uważałam szlochanie za bardzo dziecinne i niedojrzałe. Nie wiem czemu, tak po prostu miałam. 
Po chwili poczułam na plecach czyjąś rękę. 
- No dobra, starczy tego ukrywania łez. Powiesz mi wreszcie co się dzieje? - usłyszałam głos Dan'a. Co on tu robi, miał być pod prysznicem. Dan, idź stąd. Proszę.
- Nic się nie dzieje, wszystko jest okay, serio, nie martw się, jestem dziewczyną, muszę czasem popłakać - zaczęłam się tłumaczyć, ale nie dałam rady mówić normalnie. Dostałam jakiegoś cholernego ataku płaczu.
- Alice. Alice, spójrz na mnie - powiedział Danny, obejmując moją twarz dłońmi. - Wiesz, że mnie nie oszukasz. Powiedz co się stało, nie zjem Cię, proszę, powiedz. Nie każ mi patrzeć jak cierpisz - powiedział spokojnie, a jego błękitne oczy zaszły chmurami. Chyba nie miałam innego wyjścia, niż powiedzieć prawdę. 
- Nic się nie stało, jestem po prostu młoda i głupia i teraz ponoszę konsekwencje za nieodpowiedzialne rzeczy, które zrobiłam - powiedziałam łamiącym się głosem.
- Ja też jestem młody i głupi, utwierdzasz mnie w tym przekonaniu kilka razy dziennie, ale to nie powód do płaczu. Przestań owijać w bawełnę i powiedz prawdę, proszę... Dlaczego przyleciałaś tak niespodziewanie? - zapytał szatyn.
- ... Pamiętasz jeszcze dlaczego wyjechałam? - odpowiedziałam po chwili pytaniem na pytanie.
- Wyjechałaś na studia... - zaczął zmieszany. 
- Czyli nie pamiętasz. No dobra... Zakochałam się. A przynajmniej myślałam, że to była miłość. Taka jak na filmach, wiesz - wielka miłość na wieki i tak dalej - mówiłam powoli, uważając, żeby nie wybuchnąć gwałtownym szlochem. - Tak więc ja - młoda, głupia i zakochana po uszy - wyjechałam do cholernej Hiszpanii tłumacząc się takim wybitnie świetnym uniwersytetem, fantastycznymi wykładowcami, poprawą umiejętności językowych i w ogóle jak można zmarnować taką okazję. Miałam mieszkać u obiektu moich westchnień. Pewnego dnia wróciłam wcześniej do domu i odkryłam jego niecodzienne hobby. Ten popieprzony Fernando był cholernym altruistą, wiesz? Zastałam go więc pomagającego jakiejś lafiryndzie. Jestem śmieciem, rozumiesz? Jestem zabawką, którą można w każdej chwili wyrzucić. Jestem nikim. Boże, jestem nikim... - dokończyłam i nie dałam rady dłużej powstrzymywać szlochu. Pękłam. Zaczęłam dziecinnie i niedojrzale szlochać, ale jakoś mnie to nie obchodziło. Danny mocno mnie przytulił. Nie powiedział "A nie mówiłem?", w zasadzie to nic nie mówił. I pasowało mi to. Przez długą chwilę po prostu zanosiłam się płaczem, mocząc mu koszulkę słonymi łzami. 
- Nie jesteś nikim. Wcale nie jesteś nikim. Nie jesteś zabawką, którą można porzucić. Jesteś warta o wiele więcej niż Ci się wydaje, okay? To, że ten cały Ferdynand czy jak mu tam było zachował się tak jak się zachował, świadczy tylko i wyłącznie o jego idiotyzmie i niedojrzałości. Przykro mi, że musiałaś to przeżyć. Naprawdę mi przykro. Nie powiem "nie smuć się" ani "nie przejmuj się", bo to oczywiste, że tak się nie da. Masz prawo być smutna, masz prawo być wściekła, możesz płakać całą noc - chociaż, prawdę mówiąc, wolałbym żebyś już nie płakała - ale wiedz, że to on nie jest wart Ciebie, a nie Ty jego - mówił Dan, a ja wciąż się w niego wtulałam. 
*
Dan
          Alice leżała na sofie z głową na moich kolanach, a z jej zmęczonych oczu wciąż ciekły łzy. Milczałem i pozwoliłem jej milczeć. Potrzebowała czasu żeby się wypłakać. Dobrze wiedziałem jak to jest być porzuconym.
Nagle dziewczyna przerwała ciszę.
- Zaśpiewasz mi? - poprosiła. Nie bardzo wiedziałem co jej zaśpiewać, ale nie miałem serca odmawiać. Postanowiłem improwizować.
- Don't talk to strangers... - zacząłem cicho, czekając na reakcję. Nie zatykała sobie uszu, więc kontynuowałem. 
- And don't walk into danger... Oh, you go to sleep on your own and you wake each day with your thoughts and it scares you being alone, it's a last resort... - zaśpiewałem i zorientowałem się, że Alice zasnęła. Moja mała Alice. Nawet kiedy spała było widać, że jest smutna. Podniosłem się tak delikatnie jak się dało, odgarnąłem jej włosy z twarzy i przykryłem ciepłym kocem. Nie mogłem jej pocieszyć, ale mogłem przynajmniej sprawić, że nie zmarznie.
Ukradkiem pocałowałem ją w czoło i poszedłem na taras.

_______________________________________________________
Możecie teraz wieszać na mnie psy, że rozdział za krótki i tak dalej, ale nie potrafię do tego rozdziału wtrynić jeszcze jakiejś akcji. Jest dobrze tak jak jest.
Dodam tylko, że początkowo ten rozdział miał mieć tytuł "How am I gonna get myself back home?", ale zmieniłam go na te 2 wersy z Sleepsong. Musiałam. Nnjvrndjk. Jak Wam się podoba? :D
~A

czwartek, 25 września 2014

#2

When you take me there, you show me the city, I see it through your eyes
Alice
          - Dzień dobry, śpiochu. Witamy wśród żywych - usłyszałam, wchodząc do kuchni w mieszkaniu Dan'a. Podał mi gorącą czekoladę w ogromnym kubku. Piliśmy taką codziennie rano, gdy jeszcze spędzaliśmy wakacje razem. Wypiłam łyk i oddałam się rozkoszy wypełniającej moje podniebienie, a potem umysł. Czekolada jest najlepszym lekiem na złamane serce, przeziębienie, na wszystko. Od zawsze i na zawsze. 
Chociaż jak się ma takiego Danny'ego obok to w ogóle trudno źle się czuć.
Zaraz. Co? 
- Masz rozwaloną fryzurę - powiedziałam, odgryzając się za aluzję do "świata żywych". 
- A Ty...
- Ej, chwila - przerwałam mu. - Ja jestem dziewczyną, okay? Na ułożenie włosów potrzebuję dużo czasu, a przyczołgałam się tu prosto z łóżka, po kilkugodzinnym locie i nie poprawianiu ich do końca wczorajszego dnia. Komentarze na temat mojej fryzury proszę zostawić dla siebie. Wszelkie zażalenia proszę zgłaszać w Dziale Zażaleń - dokończyłam głosem automatycznej sekretarki. 
- ... A Ty wyglądasz jak wiewiórka, która zrobiła sobie afro, a potem zmokła na deszczu - powiedział Dan, lekceważąc moją wypowiedź. Cholera, przesadził. Na pewno nie było aż tak źle. 
- Wiedziałam, że nie powstrzymasz się od komentarza - powiedziałam, mimowolnie się uśmiechając. 
- Ale nie obrażaj się, Allie - ugh, wspominałam już, że nigdy nie lubiłam jak zwracał się do mnie w ten sposób? Zawsze gdy mówił "Allie", przyciągał mnie do siebie i czochrał moją misternie ułożoną fryzurę (mam obsesję na punkcie włosów. Mogę mieć rozmazany makijaż, niewyprasowaną bluzkę, podarte rajstopy lub złamany obcas, ale nie wyjdę z domu ze źle wyglądającymi włosami). - Nawet fajne to Twoje afro a'la zmokła kura - zażartował. Widocznie zwyczaj przytulania i czochrania wciąż należał do aktualnych. 
- To już nie wiewiórka? - zapytałam.
*
Dan
          Po śniadaniu pojechaliśmy z Alice na przejażdżkę po Londynie. Coś w stylu dwuosobowego sight-seeing'u. Na podobne wycieczki jeździliśmy w gimnazjum. Pamiętam, że nigdy nie lubiła tłumu ludzi z rozwydrzonymi dzieciakami obok w autobusie, dlatego teraz jechaliśmy we dwoje autem. Pozwoliłem jej prowadzić. Powiedziałem, żeby zawiozła nas tam, gdzie tylko będzie chciała pojechać. Odkąd zdała na prawko, praktycznie każdy weekend spędzała jeżdżąc tam, gdzie ją serce prowadziło. Nigdy nie zabierała ze sobą mapy - jakoś tak zawsze wracała tam, skąd wyjechała. 
Wsiedliśmy do samochodu i gdy dziewczyna prowadziła, przypomniała mi się piosenka Jackson'a  "Hollywood Tonight". Włożyłem do odtwarzacza płytę z tym kawałkiem i choć nie miałem na sobie białych skarpetek i czarnych mokasynów, zacząłem razem z nim śpiewać "she's goin' Hollywood, she's goin' Hollywood tonight". A Alice się śmiała. Lubiłem jej śmiech. Nigdy nie była tą najgłośniej śmiejącą się dziewczyną, bo nie śmiała się jakoś "melodyjnie", czy jak to tam poeci opisują, ale jej śmiech był uroczy. I bardzo jej pasował. 
Po dwóch godzinach jazdy, czyli około południa, szatynka zatrzymała samochód w Bournemouth. 
- Idziemy na plażę - stwierdziła. 
Gdyby ktoś mnie kiedyś zapytał czy można spędzić cały dzień na plaży, odpowiedziałbym że nie. Przejażdżka z przyjaciółką zmieniła moje zdanie. 
Przez całe popołudnie chodziliśmy brzegiem kanału La Manche ochlapując się wodą. Obiad zjedliśmy w jakiejś knajpce na plaży. Wieczorem staliśmy nad wodą i obserwowaliśmy zachód słońca. Może to głupie, ale nigdy ich nie lubiłem. Zawsze kojarzyły mi się z czymś stworzonym tylko dla przesłodzonych zakochanych, którzy siedzą na swoich przesłodzonych randkach i zwracają się do siebie "mój kochany Kartofelku" albo "moja słodziutka Krówko". Alice jednak lubiła czasem popatrzeć jak słońce znika za horyzontem i topi się w wodzie. Stała więc nad brzegiem kanału, obserwowała zachód, a fale podpływały jej pod stopy. 
Ona jest piękna.
Boże, jaka ona jest piękna. 
Ta myśl buzowała mi w głowie niczym fale w oceanie podczas sztormu. 
Jej sylwetka w świetle tego cholernego zachodzącego słońca była idealna. Ciemnobrązowe włosy wiatr wciąż zawiewał jej na twarz, ale po kilku próbach przestała je odgarniać. Stała, patrząc na ten głupi zachód, a ja stałem za nią i gapiłem się jak cielę na malowane wrota. 
Dan. Ogarnij się. To nie jest jakaś słaba komedia romantyczna. To Twoja przyjaciółka. Daniel. Halo. Przestań się na nią gapić. Ej. Ja mówię poważnie. Przemawia Twój rozum, wypadałoby posłuchać, nie sądzisz?
Potrząsnąłem głową, jakbym chciał wyrzucić ten obraz ze swojej głowy, i podszedłem do dziewczyny tak cicho, jak to było możliwe. Znienacka podniosłem ją i kiedy zaczęła krzyczeć i okładać mnie z siłą jakiegoś niepełnosprawnego motyla pięściami po plecach, pobiegłem przed siebie i wrzuciłem ją do wody. 
- DANIEL! TY KRETYNIE SKOŃCZONY! NIENAWIDZĘ CIĘ! - wrzeszczała Alice. W sumie ciężko było nazwać to wrzaskiem, bo krzyk przerywał jej śmiech. Trochę się śmiała, a trochę krzyczała. A potem próbowała poprawić włosy. 
W końcu wyciągnęła rękę w moją stronę i zapytała, czy pomogę jej wstać. Nie spodziewając się niczego w stylu zemsty podszedłem do niej i złapałem jej rękę. A potem poczułem, jak ciągnie mnie w swoją stronę. I bum. Skubana wciągnęła mnie do wody. 
- ALICE WINTERS! NIKCZEMNA, NIEROZSĄDNA SPRYCIULO! ODPOWIESZ ZA SWOJE WYSTĘPKI! - krzyknąłem, dławiąc się śmiechem. Ochlapywaliśmy się wodą przez dłuższą chwilę, aż moja przyjaciółka zaczęła drżeć. 
- Dobra Pani Zabawna, wystarczy na dzisiaj. Zaraz mi tu zamarzniesz, a potem będę Cię musiał przerobić na kostki lodu. I co wtedy? - mówiłem, a jej ewidentnie podobał się pomysł wyjścia z wody. Wziąłem ją na ręce i szedłem w stronę brzegu, a szatynka wtuliła się we mnie, szukając jakiegoś ciepła, które mogłoby ją ogrzać. Na szczęście zostawiłem na piasku bluzę. 
*
Alice
          Przemoczony do suchej nitki Danny i ja, szczelnie opatulona jego czarną bluzą (która musiała wyglądać na mnie jak worek na ziemniaki), wróciliśmy do samochodu. Wygrzebał z bagażnika mega-ciepły koc, którym mnie przykrył, a ja natychmiast rozłożyłam go i przykryłam nim nas oboje. Jeśli chcę u niego mieszkać jeszcze jakiś czas, nie mogę dopuścić do tego żeby się rozchorował, bo idiota każe mi się wynosić "żebym się nie zaraziła". Uśmiechnął się i odpalił silnik. 
Dwie godziny później Londyn przywitał nas typowym dla siebie deszczem.

____________________________________________________
Hhjfsji 200 wyświetleń! Wiem, że pewnie połowa z nich jest moja XD, ponieważ często wchodzę na bloga z telefonu i sprawdzam czy pojawiły się jakieś komentarze czy coś, a nie jestem tam zalogowana i szczerze mówiąc - gdybyście mieli taką cegłę jak ja, też by się Wam nie chciało robić miliona rzeczy tylko po to, żeby się w końcu zalogować. Grozi zwieszeniem, eksplozją, zatrzymaniem komunikacji w mieście, apokalipsą zombie i w ogóle końcem świata. 
Niemniej jednak dziękuję wszystkim czytającym tego bloga :D 
Mam nadzieję, że rozdział się spodoba.
Miłego popołudnia, wieczoru, dnia czy kiedy tam to czytacie :) 
~ A

czwartek, 18 września 2014

#1

But if you close your eyes, does it almost feel like nothing changed at all?
Alice
          - Proszę przygotować się do lądowania. - ogłosiła przez mikrofon stewardessa. Nie wiem czy byłam bardziej zła, smutna czy zestresowana, w mojej głowie był większy burdel niż w stereotypowej damskiej torebce. Przylot do Londynu miał w tej chwili tylko jedną, jedyną zaletę - znów zobaczę Danny'ego. 
          Kiedy byłam mała, mieszkaliśmy z rodzicami w małym domku na przedmieściach stolicy UK. W okolicy wszyscy dorosli wychodzili razem na kawę, a wszystkie dzieci bawiły się w jednej piaskownicy. Każdy znał każdego. Dan i ja wyjątkowo dobrze się dogadywaliśmy. Później chodziliśmy razem do szkoły, siedzieliśmy na parapetach podczas przerw, wracalismy przeskakując razem przez kałuże londyńskiego deszczu. 
          A potem wyjechałam na studia. 
Chociaż prawdę mówiąc więcej znaczącym powodem wyjazdu był Fernando. Miałam studiować mieszkając u niego, czy raczej - mieszkać u niego, w międzyczasie studiując. Fernando miał hiszpańską krew i wyjątkowe hobby: lubił wspierać finansowo lokalne prostytutki. Oczywiście ja, zakochana na zabój i bezgranicznie mu ufająca, nie zauważyłam tego przez półtora roku. Pewnego dnia skrócono mi zajęcia, wróciłam więc do domu jakieś dwie godziny wcześniej niż zwykle. Przekręciłam klucz w drzwiach i coś mi sie przekręciło w żołądku. Mój chłopak bawił się z jakąś lafiryndą, opierającą się o ścianę w salonie. Spakowałam walizki i już mnie nie było. Podczas drogi na lotnisko robiłam milion rzeczy na raz: walczyłam z nieustannie napływającymi mi do oczu łzami, modliłam się o jakiś lot do Londynu i dzwoniłam do Dana. Poprosiłam, żeby po mnie przyjechał, a swój nieoczekiwany przyjazd wytłumaczyłam spontaniczną wizytą-niespodzianką. Chłopak ucieszył się jak dziecko. 
          Wychodząc z samolotu ocierałam kolejne łzy. Daniel nie mógł przecież dowiedzieć się, dlaczego wróciłam. Nie mogłam dać po sobie znać. Zamierzałam więc wypchać mu mózg bajeczkami.
Świetna ze mnie przyjaciółka.
Odebrałam bagaż, przeszłam przez bramkę i oto w hali przylotów stał wysoki chłopak z burzą ciemnobrązowych, prawie czarnych włosów, nastroszonych w może trochę dziwny, ale bardzo, bardzo Danowy sposób. Wyszczerzył zęby w gigantycznym uśmiechu. Dopiero teraz zauważyłam, że trzymał kartkę z wydrukowanym napisem:
NAJLEPSZA PRZYJACIÓŁKA NA ŚWIECIE
i małym dopiskiem:
i wschodząca gwiazda wśród tłumaczy/tancerek/ludzi niewiedzących co chcą robić w życiu.
Panie i Panowie: Alice Winters!
Jestem szczęściarą, że mogę go nazywać swoim przyjacielem.
Rzuciłam się na niego, gniotąc kartkę którą trzymał, i mocno go przytuliłam. Chłopak przycisnął mnie do siebie jeszcze mocniej. Przypomniało mi to dotyk Fernando i nie zdołałam powstrzymac dwóch łez. Otarłam je szybko, wciąż wtulona w tego wysokiego chudzielca. Jego wystające żebra może nie były najwygodniejszą rzeczą, o jaką mogłam się oprzeć, ale bijące od niego ciepło skutecznie to rekompensowało. 
Mój zawsze ciepły Danny, w którego można się było wtulić jak w poduszkę. Tak bardzo mi go brakowało przez te półtora roku. 
- Alice! - wykrzyknął wreszcie.
- Tak mam na imię! - odkrzyknęłam i roześmialiśmy się. - Strasznie za Tobą tęskniłam głupku. 
- No wiem, któż by nie tęsknił za takim głupim głupkiem jak ja? - przedrzeźnił mnie chłopak. Znów się roześmialiśmy, co przychodziło mi tak naturalnie, że przez moment było aż zawstydzające.
Naprawdę dawno się nie śmiałam.
Nagle Dan spoważniał. 
- No nie wierzę. - powiedział z nutką niezadowolenia w głosie.
- Co? - zapytałam zdezorientowana.
- Ścięłaś włosy! Jak mogłaś?! No jak mogłaś ja się pytam! -powiedział udawając wielce obrażonego. Uroczo wyglądał jak próbował się złościć. Kochany Danny. 
- No ścięłam. - obróciłam się wokół własnej osi, jakbym chciała zademonstrować moje ciemnobrązowe, ale niestety nie tak ciemne jak Dan'a, włosy. Przed wyjazdem sięgały mi prawie do pasa. W szkole byłam znana jako "Alice, ta co ma takie długie włosy". 
- I bardzo źle zrobiłaś. No ale odrosną, a wtedy już ja dopilnuję żeby Twoja ręka nie dosięgnęła nożyczek. - powiedział, żartobliwie grożąc mi palcem.
- To jak, idziemy? - zapytał z uśmiechem, który go nie opuszczał odkąd go zobaczyłam. 
- Idziemy. - odpowiedziałam, a chłopak złapał za mój bagaż zanim zdążyłam wyrazić swoje zdanie.
          Dan prowadził duże, czarne Volvo. Siedziałam na fotelu pasażera obok niego i z przyklejonym do twarzy uśmiechem opowiadałam mu jak cudownie jest w Hiszpanii. Szatyn szczerzył się w tym swoim Smithowatym uśmiechu, demonstrując lekko zniekształconą jedynkę. Moje zbesztane przez pana Wspierajmy Prostytutki serce zaczęło podskakiwać ze szczęścia na widok radochy przyjaciela. 
Tak się cieszył na wieść o tym, że dobrze mi się układa.
Gdyby tylko naprawdę dobrze mi się układało. 
- No dobra stara, nie wyganiam Cię broń Boże, ale mam Cię zawieźć do domu czy...? - No tak. To pytanie musiało w końcu kiedyś paść. 
- W sumie to chciałam zrobić rodzicom niespodziankę dopiero za kilka dni, wiesz jak z nimi jest - przyjedziesz bez zapowiedzi i od razu pomyślą, że coś się stało i będą wypytywać o wszystko. Mógłbyś mnie podwieźć do jakiegoś hotelu? Albo motelu? Właściwie jakimś pensjonatem też nie pogardzę, przyjechałam na totalnym spontanie i nie zabrałam ze sobą dużo kasy. - Kłamstwo numer 748394649. Nie miałam żadnej kasy do zabrania. 
- Chyba żartujesz, nie pozwolę Ci włóczyć się teraz po motelach! Przenocujesz u mnie i nie słyszę sprzeciwu!
- Ale... - zaczęłam. 
- NIE SŁUCHAM CIĘ LALALALALALA - krzyczał Danny, włączając jedną z naszych ulubionych piosenek. 
"Pyro" zagłuszyło moje głośne prostesty i ciche lęki. Dan podśpiewywał razem z Kingsami. Lubiłam jego głos. Bardzo go lubiłam. 
I bardzo lubiłam czochrać jego włosy, przed czym się nie powstrzymywałam. Ktoś w końcu musiał nadrobić półtora roku-bez-czochrania.
          Przejeżdżaliśmy przez zatłoczone ulice Londynu przy akompaniamencie Kings of Leon. W tym mieście za każdym rogiem czaiło się jakieś wspomnienie. Z każdym przebytym metrem czułam się coraz bardziej... kompletna. Zupełnie jakbym wyjeżdżając do Hiszpanii zostawiła części siebie na każdej ulicy, a teraz zbierała je wszystkie do kupy i umieszczała z powrotem na swoim miejscu. Udzielił mi się nastrój Dan'a i cały czas się uśmiechałam. Zza szyby obserwowałam setki mijanych budynków, skrzyżowań, ludzi nieustannie spieszących się gdzieś. Kochałam to miasto. Moje miejsce na ziemi.
          Jechaliśmy tak jakiś czas i nagle Smith oznajmił, że jesteśmy na miejscu. Wyszłam z samochodu i ujrzałam przed sobą duży wieżowiec, bardzo przeszklony. Pomalowany na czarno. Z elementami ciemnobrązowego drewna. I wielkim taraso-dachem. Zawsze chciałam mieć coś takiego. Zazdroszczę temu, do kogo należał.
Wspominałam już jak bardzo kocham minimalizm?
Szatyn wyjął z bagażnika moje walizki.
- Więcej nie mogłaś ze sobą zabrać? - rzucił sarkastycznie.
- Dbam o Twoje mięśnie. Bicepsy same się nie wyrobią. - odpowiedziałam również z udawanym sarkazmem i oboje się zaśmialiśmy. Potem poszłam za nim do mieszkania na najwyższym piętrze wieżowca. Kiedy otworzył drzwi, zaparło mi dech w piersiach.
Mieszkanie Dan'a było prawie całe biało-czarne, z szarymi dodatkami. Ściana w salonie była tak naprawdę od sufitu do podłogi jednym wielkim oknem. Obok okna znajdowały się, o Boże, drzwi. Drzwi na taras.
Więc to Smith był właścicielem tego ogromnego taraso-dachu.
W sumie jednak nie żałuję, że nocuję dziś u niego. Hej, Danny, znalazłam sobie miejsce do spania.
- Wybacz ten bałagan, tak to jest jak się odwiedza mieszkanie jakiegoś faceta znienacka. -rzucił zakłopotany chłopak.
- Ty chyba bałaganu nie widziałeś - odpowiedziałam.
          Przez cały dzień opowiadałam mu o Hiszpanii, o tym jak wygląda moje cudowne, kolorowe życie w Alicante, o tym jak to jest kiedy jedziesz na uczelnię i zza szyby autobusu widzisz głęboki błękit morza. Wieczorem, kiedy w miarę zaspokoiłam apetyt na informacje chłopaka, oddałam mu pałeczkę.
- Twoja kolej.
- Moja kolej na co? - zapytał zdezorientowany.
- Opowiadaj co się działo gdy mnie nie było. Nie uwierzę jeśli powiesz, że wiało tutaj nudą.
- Nudą może nie wiało, ale zbyt wiele się znowu nie wydarzyło.
- No więc słucham.
- Pamiętasz Rick'a, tego chłopaka, który mieszkał na naszym osiedlu? - zapytał po chwili namysłu.
- Tego, który chciał przefarbować się z brązu na blond i skończył z zielenią na głowie?
- Tak, dokładnie tego. Wziął udział w jakimś konkursie talentów w domu kultury i nie uwierzysz, ale robi teraz karierę w Japonii. - odpowiedział i czekał, aż zacznę się śmiać.
- Nie pytałam o życie Zielonego Rick'a tylko o Twoje życie, głupku. - ze śmiechem uderzyłam go lekko w ramię. Przez chwilę jakby posmutniał.
- U mnie wszystko po staremu - powiedział. Nie odzywałam się, czekając na ciąg dalszy, więc kontynuował.
- Wciąż jestem tym samym Dan'em co półtora roku temu. Gadaliśmy przecież przez telefon, o wszystkich ważniejszych rzeczach wiesz. Nic się nie zmieniło - odpowiedział.
Daniel nie był w tej chwili za bardzo rozmowny więc przez resztę wieczoru oglądaliśmy filmy. Siedzieliśmy na czarnej, skórzanej sofie i zasłanialiśmy sobie nawzajem ze śmiechem oczy, kiedy w komedii pokazywana była jakaś scena łóżkowa.
Wszystko było tak jak kiedyś.
W Londynie naprawdę nic się nie zmieniło.
___________________________________________________________

Z góry przepraszam za wszystkie błędy interpunkcyjne, mój mózg chyba dzisiaj wyszedł na spacer i coś długo nie wraca. Pogubiłam się w kropkach i myślnikach, najmocniej przepraszam :c
Wybaczcie również, że tak krótko, nie chciałam jednak od razu całej akcji pakować w jeden (i w dodatku pierwszy) rozdział. Następny będzie dłuższy!
Mam nadzieję, że się Wam podobało i niebawem zapraszam na kolejny rozdział :D
~A





środa, 17 września 2014

Wstęp :D

Jak zapewne się domyśliliście, na tym blogu powstaje kolejny fanfic związany z Bastille (nie wiem jeszcze czy z całym zespołem, ale Daniel jest jedną z dwóch głównych postaci - wiem, że to było do przewidzenia ale nic na to nie poradzę ;-; ). 
Nie mam pojęcia jak się pisze wstępy do fanfiction, bo w każdym poprzednim zaczynałam od razu od przedstawienia bohaterów, tak więc przejdźmy już do tej części postu. 
Znany i lubiany pan obdarzony anielskim głosem, ladies & gentleman, 
Daniel Smith!




Akcja rozgrywa się w momencie studiów Dan'a (bardzo możliwe, że będę czasem pisać bez apostrofów - cholernie się w nich gubię i jak już zacznę to potem raz są, a raz ich nie ma), oczywiście 90% przedstawionych w ff faktów wcale nie są faktami tylko czystą fikcją :) Nadmieniam też, że nie mam zielonego pojęcia o przebiegu studiów w UK, ani gdziekolwiek indziej, więc spodziewajcie się braku logicznej spójności i generalnie czegoś zapewne bezsensownego.

Żeby Daniel nie był samotny w tej historii, panie i panowie - 
Alice Winters! 


Dlaczego Alice? To jest po prostu najpiękniejsze imię na świecie. Dziękuję, tyle w temacie.

Kończąc - zapraszam do czytania pierwszych rozdziałów, które (mam nadzieję) pojawią się tutaj już niedługo i zyczę wszystkim miłego dnia, wieczoru, popołudnia, nocy, czy o której tam porze to czytacie. :D 

~A

PS Nie, nie nazwali mnie Alicją. Nazwa na Bloggerze to ściema. To na wszelki wypadek, jakby kogoś to zaciekawiło czy co tam.