czwartek, 25 września 2014

#2

When you take me there, you show me the city, I see it through your eyes
Alice
          - Dzień dobry, śpiochu. Witamy wśród żywych - usłyszałam, wchodząc do kuchni w mieszkaniu Dan'a. Podał mi gorącą czekoladę w ogromnym kubku. Piliśmy taką codziennie rano, gdy jeszcze spędzaliśmy wakacje razem. Wypiłam łyk i oddałam się rozkoszy wypełniającej moje podniebienie, a potem umysł. Czekolada jest najlepszym lekiem na złamane serce, przeziębienie, na wszystko. Od zawsze i na zawsze. 
Chociaż jak się ma takiego Danny'ego obok to w ogóle trudno źle się czuć.
Zaraz. Co? 
- Masz rozwaloną fryzurę - powiedziałam, odgryzając się za aluzję do "świata żywych". 
- A Ty...
- Ej, chwila - przerwałam mu. - Ja jestem dziewczyną, okay? Na ułożenie włosów potrzebuję dużo czasu, a przyczołgałam się tu prosto z łóżka, po kilkugodzinnym locie i nie poprawianiu ich do końca wczorajszego dnia. Komentarze na temat mojej fryzury proszę zostawić dla siebie. Wszelkie zażalenia proszę zgłaszać w Dziale Zażaleń - dokończyłam głosem automatycznej sekretarki. 
- ... A Ty wyglądasz jak wiewiórka, która zrobiła sobie afro, a potem zmokła na deszczu - powiedział Dan, lekceważąc moją wypowiedź. Cholera, przesadził. Na pewno nie było aż tak źle. 
- Wiedziałam, że nie powstrzymasz się od komentarza - powiedziałam, mimowolnie się uśmiechając. 
- Ale nie obrażaj się, Allie - ugh, wspominałam już, że nigdy nie lubiłam jak zwracał się do mnie w ten sposób? Zawsze gdy mówił "Allie", przyciągał mnie do siebie i czochrał moją misternie ułożoną fryzurę (mam obsesję na punkcie włosów. Mogę mieć rozmazany makijaż, niewyprasowaną bluzkę, podarte rajstopy lub złamany obcas, ale nie wyjdę z domu ze źle wyglądającymi włosami). - Nawet fajne to Twoje afro a'la zmokła kura - zażartował. Widocznie zwyczaj przytulania i czochrania wciąż należał do aktualnych. 
- To już nie wiewiórka? - zapytałam.
*
Dan
          Po śniadaniu pojechaliśmy z Alice na przejażdżkę po Londynie. Coś w stylu dwuosobowego sight-seeing'u. Na podobne wycieczki jeździliśmy w gimnazjum. Pamiętam, że nigdy nie lubiła tłumu ludzi z rozwydrzonymi dzieciakami obok w autobusie, dlatego teraz jechaliśmy we dwoje autem. Pozwoliłem jej prowadzić. Powiedziałem, żeby zawiozła nas tam, gdzie tylko będzie chciała pojechać. Odkąd zdała na prawko, praktycznie każdy weekend spędzała jeżdżąc tam, gdzie ją serce prowadziło. Nigdy nie zabierała ze sobą mapy - jakoś tak zawsze wracała tam, skąd wyjechała. 
Wsiedliśmy do samochodu i gdy dziewczyna prowadziła, przypomniała mi się piosenka Jackson'a  "Hollywood Tonight". Włożyłem do odtwarzacza płytę z tym kawałkiem i choć nie miałem na sobie białych skarpetek i czarnych mokasynów, zacząłem razem z nim śpiewać "she's goin' Hollywood, she's goin' Hollywood tonight". A Alice się śmiała. Lubiłem jej śmiech. Nigdy nie była tą najgłośniej śmiejącą się dziewczyną, bo nie śmiała się jakoś "melodyjnie", czy jak to tam poeci opisują, ale jej śmiech był uroczy. I bardzo jej pasował. 
Po dwóch godzinach jazdy, czyli około południa, szatynka zatrzymała samochód w Bournemouth. 
- Idziemy na plażę - stwierdziła. 
Gdyby ktoś mnie kiedyś zapytał czy można spędzić cały dzień na plaży, odpowiedziałbym że nie. Przejażdżka z przyjaciółką zmieniła moje zdanie. 
Przez całe popołudnie chodziliśmy brzegiem kanału La Manche ochlapując się wodą. Obiad zjedliśmy w jakiejś knajpce na plaży. Wieczorem staliśmy nad wodą i obserwowaliśmy zachód słońca. Może to głupie, ale nigdy ich nie lubiłem. Zawsze kojarzyły mi się z czymś stworzonym tylko dla przesłodzonych zakochanych, którzy siedzą na swoich przesłodzonych randkach i zwracają się do siebie "mój kochany Kartofelku" albo "moja słodziutka Krówko". Alice jednak lubiła czasem popatrzeć jak słońce znika za horyzontem i topi się w wodzie. Stała więc nad brzegiem kanału, obserwowała zachód, a fale podpływały jej pod stopy. 
Ona jest piękna.
Boże, jaka ona jest piękna. 
Ta myśl buzowała mi w głowie niczym fale w oceanie podczas sztormu. 
Jej sylwetka w świetle tego cholernego zachodzącego słońca była idealna. Ciemnobrązowe włosy wiatr wciąż zawiewał jej na twarz, ale po kilku próbach przestała je odgarniać. Stała, patrząc na ten głupi zachód, a ja stałem za nią i gapiłem się jak cielę na malowane wrota. 
Dan. Ogarnij się. To nie jest jakaś słaba komedia romantyczna. To Twoja przyjaciółka. Daniel. Halo. Przestań się na nią gapić. Ej. Ja mówię poważnie. Przemawia Twój rozum, wypadałoby posłuchać, nie sądzisz?
Potrząsnąłem głową, jakbym chciał wyrzucić ten obraz ze swojej głowy, i podszedłem do dziewczyny tak cicho, jak to było możliwe. Znienacka podniosłem ją i kiedy zaczęła krzyczeć i okładać mnie z siłą jakiegoś niepełnosprawnego motyla pięściami po plecach, pobiegłem przed siebie i wrzuciłem ją do wody. 
- DANIEL! TY KRETYNIE SKOŃCZONY! NIENAWIDZĘ CIĘ! - wrzeszczała Alice. W sumie ciężko było nazwać to wrzaskiem, bo krzyk przerywał jej śmiech. Trochę się śmiała, a trochę krzyczała. A potem próbowała poprawić włosy. 
W końcu wyciągnęła rękę w moją stronę i zapytała, czy pomogę jej wstać. Nie spodziewając się niczego w stylu zemsty podszedłem do niej i złapałem jej rękę. A potem poczułem, jak ciągnie mnie w swoją stronę. I bum. Skubana wciągnęła mnie do wody. 
- ALICE WINTERS! NIKCZEMNA, NIEROZSĄDNA SPRYCIULO! ODPOWIESZ ZA SWOJE WYSTĘPKI! - krzyknąłem, dławiąc się śmiechem. Ochlapywaliśmy się wodą przez dłuższą chwilę, aż moja przyjaciółka zaczęła drżeć. 
- Dobra Pani Zabawna, wystarczy na dzisiaj. Zaraz mi tu zamarzniesz, a potem będę Cię musiał przerobić na kostki lodu. I co wtedy? - mówiłem, a jej ewidentnie podobał się pomysł wyjścia z wody. Wziąłem ją na ręce i szedłem w stronę brzegu, a szatynka wtuliła się we mnie, szukając jakiegoś ciepła, które mogłoby ją ogrzać. Na szczęście zostawiłem na piasku bluzę. 
*
Alice
          Przemoczony do suchej nitki Danny i ja, szczelnie opatulona jego czarną bluzą (która musiała wyglądać na mnie jak worek na ziemniaki), wróciliśmy do samochodu. Wygrzebał z bagażnika mega-ciepły koc, którym mnie przykrył, a ja natychmiast rozłożyłam go i przykryłam nim nas oboje. Jeśli chcę u niego mieszkać jeszcze jakiś czas, nie mogę dopuścić do tego żeby się rozchorował, bo idiota każe mi się wynosić "żebym się nie zaraziła". Uśmiechnął się i odpalił silnik. 
Dwie godziny później Londyn przywitał nas typowym dla siebie deszczem.

____________________________________________________
Hhjfsji 200 wyświetleń! Wiem, że pewnie połowa z nich jest moja XD, ponieważ często wchodzę na bloga z telefonu i sprawdzam czy pojawiły się jakieś komentarze czy coś, a nie jestem tam zalogowana i szczerze mówiąc - gdybyście mieli taką cegłę jak ja, też by się Wam nie chciało robić miliona rzeczy tylko po to, żeby się w końcu zalogować. Grozi zwieszeniem, eksplozją, zatrzymaniem komunikacji w mieście, apokalipsą zombie i w ogóle końcem świata. 
Niemniej jednak dziękuję wszystkim czytającym tego bloga :D 
Mam nadzieję, że rozdział się spodoba.
Miłego popołudnia, wieczoru, dnia czy kiedy tam to czytacie :) 
~ A

2 komentarze:

  1. "mój kochany Kartofelku"... od dzisiaj będę tak nazywać Dana, znajomych, przyjaciół, rodzinę, wszystkich...
    Rozdział jest świetny! Taki uroczy i tak lekko napisany. Czyta mi się tak przyjemnie, jakbym zaglądała do czyjegoś pamiętnika. Roztapiam się w miłości. Matko Boska fangirlowa dlaczego rozdziały są tak rzadko? Niby na razie tylko 2, a ja już nie mogę się doczekać ciągu dalszego! <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Hahah może być zabawnie :D
    Jej, dziękuję!!! "Matko Boska fangirlowa" hahahahah
    Dziękuję dziękuję dziękuję!!! <3 Już niebawem dodam trzeci rozdział, obiecuję! <3
    ~a

    OdpowiedzUsuń